Pustelnia jaką znalazłam w Kaplicy Wieczystej Adoracji w Jedlni/Radomia.

To miejsce wyciszenia, słuchania, modlitwy, a czasami przysypiania, bo duch ochoczy, ale ciało słabe ( bo to np. środek nocy). Nieważne słabe ciało, byleby być przed Panem! Okazuje się, że owoc adoracji nie zależy ode mnie, bo po ludzku ledwo wytrwałam na tym czuwaniu, nie byłam z siebie zadowolona, bo przespałam... Jednak Pan daje nawet we śnie swoim umiłowanym (psalm 127). Widziałam te dary Boże na drugi dzień w postaci wielkiego pokoju serca, zapowiedziane wcześniej( już przed adoracją)  w Jego Słowie: '' Oto ja skieruję do niej pokój jak rzekę i chwałę narodów - jak strumień wezbrany! " Iz 66,12

Pan jest wielki! Trzeba tylko dać Mu szansę i być choć godzinę tylko dla Niego, troszkę się potrudzić, a On zaraz okazuje swoją chwałę względem nas!
Gosia CH.


W pustelni mojego serca


fot. Cristina Gottardi | Unsplash (cc)

Trzeba uśpić zmysły, zamknąć oczy, być trochę jak człowiek pod narkozą na stole operacyjnym, aby Bóg, niczym wprawny chirurg, mógł przeprowadzać operację na sercu.


Wielokrotnie chciałam się nauczyć modlić i wielokrotnie zdawałam sobie sprawę z tego, że zaniedbuję modlitwę. Okrutny był kolejny powrót do tego samego punktu – modlitwa po prostu polegała na porywach, które trwały kilka tygodni, np. po mocnych rekolekcjach, a potem gubiła się w rutynie dnia codziennego. Było to zniechęcające i powtarzało się notorycznie, a ja bardzo chciałam być bliżej Boga.

Pewnego lata „zupełnie przypadkiem” trafiłam do pustelni w Beskidach na rekolekcje o modlitwie w ciszy, gdzie zobaczyłam ją w zupełnie nowym świetle. Poznałam drogę modlitwy wewnętrznej i postanowiłam nią kroczyć…

Trafiłam do pustelni
Patronką pustelni, do której trafiłam, jest św. Teresa z Lisieux – doskonała przewodniczka w modlitwie. Dla niej modlitwa była „wzniesieniem serca, prostym spojrzeniem ku Niebu, okrzykiem wdzięczności i miłości zarówno w cierpieniu, jak i radości” (ten cytat znajduje się w definicji modlitwy zamieszczonej w Katechizmie Kościoła Katolickiego). Ona uczy, jak się oddawać Bogu podczas modlitewnej rozmowy. To proste. Trzeba pozostać codziennie w ciszy przed Nim kilkanaście minut, najlepiej pół godziny. No dobrze, ale jak to zorganizować? Pół godziny codziennie to bardzo dużo. A poza tym, co wtedy robić? No właśnie, modlitwy w ciszy trzeba się nauczyć. Opowiem więc o kilku ważnych krokach.

Po pierwsze – trzeba mieć intencję spotkania się z Bogiem – Oblubieńcem. Nie musimy szukać świątyni, ponieważ On mieszka w nas. Możemy Go spotkać w pustelni swego wnętrza, kiedy tylko chcemy. Jezus również tak się modlił i mówił o tym miejscu: „Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swego mieszkania, zamknij za sobą drzwi i módl się do Ojca, który jest w ukryciu”.

Po drugie – dobrze jest znaleźć czas. Najlepiej konkretne pół godziny, gdy nic nas nie niepokoi, gdy nie jesteśmy „w biegu”. Bóg tęskni za nami i zawsze na nas czeka w głębi naszego serca. Spotkanie z Nim należy potraktować jako najważniejsze chwile dnia.

Istotne jest także miejsce, w którym będziemy mogli w skupieniu i ciszy wejść w świat ducha, np. jakiś zakątek w domu, gdzie wisi ikona i można zapalić świecę. Tak stworzona atmosfera może być pomocna, bo zabiegi zewnętrzne ułatwiają wejście w przestrzeń spotkania z Bogiem, ale nie należy tych zabiegów traktować jako techniki. Modlitwa jest łaską, darem, który otrzymujemy od Boga.

Odkryłam systematyczność

Przekonałam się, że podczas modlitwy w ciszy trzeba uspokoić zmysły, odłożyć troski dnia codziennego, intencje, modlitwy słowne, nawet dziękczynne. Trzeba stanąć w Bożej obecności, odkryć Boga mieszkającego w nas. Można przeczytać fragment Ewangelii, a następnie z miłością wpatrywać się w Jezusa, przebywać z Nim, wyrazić Mu swoją wiarę. Oddać Mu siebie, aby mógł w nas działać. Trzeba uśpić zmysły, zamknąć oczy, być trochę jak człowiek pod narkozą na stole operacyjnym, aby Bóg, niczym wprawny chirurg, mógł przeprowadzać operację na sercu.

Spotkania z Bogiem muszą odbywać się systematycznie. Niezbędna jest do tego siła woli i wytrwałość, ponieważ nie można ich uzależniać ani od chęci, ani od samopoczucia. Udanie się na spotkanie z Bogiem to stały, najlepiej pierwszy punkt dnia, ponieważ jest najważniejszym wydarzeniem, które kształtuje nasz dzień i dalsze życie.

Zatem modlitwa w ciszy wymaga odpowiedniego nastawienia serca, podjęcia wysiłku i wytrwałości. Jeśli jednak otwieramy serce dla Boga z nastawieniem: „wierzę, że jesteś we mnie”, On przed nami się odkrywa i wypełnia nas swoją miłością. Czy coś wtedy czujemy? Najczęściej nic. Ale nasze życie się zmienia.

Zmieniłam styl życia

W pustelni uświadomiono mi, że wygospodarowanie pół godziny w ciszy dla Boga w ciągu dnia jest najważniejsze, ale modlitwa nie ogranicza się do tego zabiegu. Są także inne chwile: akty strzeliste, odnoszenie wydarzeń życiowych do Boga, czyli stałe życie w Bożej obecności – przedłużanie i nakładanie modlitwy na naszą codzienność. Nie sposób przecież nie wykrzyczeć w duszy „alleluja!”, kiedy spotyka nas niespodziewana radość bądź wydarzyło się coś dobrego. Nie sposób nie zwrócić się do Boga, który w nas mieszka, o towarzyszenie w naszych rozmowach czy relacjach z bliźnimi.

Zatem modlitwa stanowi podstawę, ale czy to wszystko? Nie! Modlitwa wewnętrzna to styl życia. Z niej musi wypływać nasza aktywność, wiele uczynków miłości. „Wiara bez uczynków martwa jest”, tak też modlitwa musi przekładać się na konkretne życie i konkretne działanie.

Zapominam o sobie

Wskazówkę, jak praktykować miłość na co dzień, znowu podsunęła mi Teresa z Lisieux: „Nie opuszczę żadnej okazji do ofiary, choćby najmniejszej, żadnego spojrzenia, żadnego słowa, wykorzystam najdrobniejsze nawet czyny, by je pełnić z miłości”. Małe akty miłości, najmniejsze, najdrobniejsze akty zapomnienia o sobie, nazywała kwiatami, które można rzucać pod stopy Oblubieńca. Zaobserwowałam, że w ciągu dnia jest ich naprawdę mnóstwo. Można rano wstać z uśmiechem, zamiast ociągać się i marudzić. Kiedy wstaniemy wcześniej, można poświęcić czas na modlitwę czy lekturę duchową. Można też zalegać w łóżku. Wybór należy do nas.

Następnie droga do pracy. Wychodząc z domu w odpowiednim czasie, mamy szansę się nie śpieszyć i zauważyć sąsiada, życzyć mu dobrego dnia. Choć trudno utrzymać nerwy na wodzy podczas jazdy samochodem pośród innych podenerwowanych kierowców, można przemienić irytację w uśmiech, mimo wewnętrznych trudności – to dopiero byłby kwiat!

W pracy od rana wśród ludzi: zdenerwowany szef niesłusznie kogoś upomina… Trzeba wystąpić w obronie prawdy, narażając się na nieprzychylne spojrzenia i oceny współpracowników. Czy warto? Każdy sam rozsądza. Jednak jeśli wykażemy się odwagą, na pewno będzie to kolejny podarowany Bogu kwiat… A na zegarze dopiero 9.00. Każdy dzień jest bogaty w okazje do małych aktów miłości. One stanowią sedno świętości!

Kiedy zapominamy o sobie, realizuje się w nas modlitwa i rozwija miłość, ponieważ „dając, otrzymujemy” i – jak napisał św. Jan od Krzyża – „wszystkie dobra zostały mi dane, kiedy przestałem ich szukać dla siebie”.

Oddałabym Mu wszystko

Nauczyłam się, że napełnianie się Bożą miłością i miłosierdziem jest możliwe pod warunkiem, że zawierzymy Bogu: oddamy Mu wszystko i wszystkiego będziemy oczekiwać od Niego. Teresa z Lisieux mówiła, że postawa zawierzenia to nic innego, jak otwarcie się na Bożą miłość. Wielu z nas paraliżuje w tym względzie świadomość, że jako grzesznicy „jesteśmy niegodni” Jego miłości. Nic bardziej mylnego. Właśnie uznanie własnej bezsilności i słabości w obliczu Boga może nas wyzwolić i stać się źródłem wielu pozytywnych owoców, przynieść pokój, radość, pogodę ducha, pewność i siłę.

Zawierzenie polega również na tym, że zwracamy się do Boga przy napotkaniu trudności w życiu, aby On pomógł nam się nimi zająć. Nie można się zatrzymywać na własnej bezsilności, ale ją uznać, oddać Bogu i iść dalej, kolejny raz próbować pracować nad sobą. Nie można rozpaczać, ale uchwycić się Boga. Jak dziecko, które nie mogąc wejść na schody, nie rezygnuje ze wspinaczki, ale kilkakrotnie próbuje pokonać pierwszy stopień. Woła rodzica i chwyta go za rękę, aby dostać się na górę. Tak samo, zawierzając Bogu, możemy wspinać się do nieba z Jego pomocą. Na tym opiera się dziecięctwo Boże, które jest sposobem Teresy Lisieux na drogę do świętości. Polecam!

Pozwoliłam Bogu mnie kochać

Kiedy po raz pierwszy wróciłam z pustelni, zaczęłam się z dnia na dzień modlić. Codzienne półgodzinne spotkania z Bogiem odbywałam regularnie przez dwa, może trzy tygodnie. Potem raz się nie udało, drugim razem o nim zapomniałam, kiedy indziej miałam za dużo obowiązków i tak modlitwa umknęła. Po kilku miesiącach znowu pojechałam do pustelni, gdzie modlić się jest znacznie łatwiej. Znowu wróciłam pełna zapału. Wytrwałam zaledwie kilka tygodni, bo modlitewne spotkania z Bogiem przerwałam z podobnych jak wcześniej powodów.

Wreszcie, chyba po roku starań, upadków i powrotów, zaczęłam się modlić regularnie. Ale znów pojawiły się problemy. Często zasypiałam podczas modlitwy i zaczynałam myśleć, że nie idzie mi ona zbyt dobrze. Wtedy z pomocą przyszła Teresa z Lisieux. Ona jako bardzo młoda zakonnica (przypomnę, że wstąpiła do Karmelu, mając zaledwie 15 lat) bardzo często zasypiała na modlitwie. Mówiła jednak: „Sądzę, że małe dzieci podobają się rodzicom zarówno wtedy, kiedy śpią, jak i wtedy, kiedy się obudzą”. Teresa przekonała mnie również, że w modlitwie przede wszystkim chodzi o to, aby pozwolić Bogu się kochać. Utwierdza mnie w tym przekonaniu także Teresa z Ávila, która napisała, że „modlitwa jest przyjacielskim spotkaniem z Bogiem, o którym wiem, że mnie kocha. Nie polega ona na wielkim myśleniu, lecz na wielkiej miłości”.

Trudne dla mnie było na początku także znalezienie odpowiedniego czasu na modlitwę, ale bardzo szybko okazało się, że trzeba się po prostu lepiej zorganizować, zrobić plan. Wybrałam poranek, kiedy jest zupełnie cicho. Mam w domu kąt, w którym zaszywam się tuż po obudzeniu. Tak modlę się, kiedy jestem w domu, ale w innych sytuacjach modlitwa również jest możliwa. Dużo podróżuję i wtedy mam przy sobie małe podróżne ikony. One pomagają mi znaleźć swoją „izdebkę”, gdziekolwiek jestem. Stopery do uszu też się przydają. A modliłam się już w pociągu i w samolocie, a także np. w łazience, jeśli tylko tam mogłam znaleźć odrobinę ciszy. Modlę się czasami w kaplicy szpitalnej po dyżurze albo na łące podczas wycieczki. Jestem przekonana, że zawsze można znaleźć czas i miejsce na modlitwę, trzeba to tylko zaplanować.

Widzę nieco więcej

Zauważyłam, że modlitwa pozwala śmielej żyć, łatwiej podejmować decyzje, umiejętnie reagować w różnych sytuacjach. Zdecydowanie wpływa na sprawniejszą organizację życia. Wydaje mi się też, że widzę nieco więcej niż wcześniej, bardziej dostrzegam bliźnich. Są to owoce, które czasami zaskakują. Mimo że na modlitwie nic się nie dzieje, życie pokazuje wiele korzystnych zmian, nawet w najmniej oczekiwanych okolicznościach.

Pustelnia jest miejscem, do którego się wraca, jak do domu. Tutaj nabiera się sił do bycia wiernym Bogu w modlitwie. Potem rusza się w swoją rzeczywistość, aby po zakosztowaniu bliższego spotkania z Bogiem, dawać Go przez miłość innym. Na co dzień. Piękne! Dlatego z pełną świadomością powtórzę za Carlem Carretto: „Tak, sama rzeczywistość nas kształtuje, i to jeszcze jak! Rzeczywistość bowiem jest tym pomostem, przez który Bóg przychodzi do mnie. W rzeczywistości codziennego życia o wiele konkretniej odnajduję Boga niż w pięknych rozważaniach, które mogę snuć o Nim”.

Zachęcam wszystkich do modlitwy i życia w Bożej obecności. Zapewniam, że życie z Bogiem jest fascynujące!

Agnieszka Jalowska